Cyfrowi monopoliści nie tylko mają „fabryki”, w których produkujemy dla nich dane. Dysponują też wspólną wirtualną przestrzenią, przez którą wszyscy muszą przejść. Coś z tym trzeba zrobić – mówi ekonomista Jan Zygmuntowski w rozmowie z Maciejem Chojnowskim

Maciej Chojnowski: W „Podatku cyfrowym od gigantów”, ekspertyzie think-tanku Instrat, piszecie, że Facebook Poland oraz Google Polska deklarują obrót w wysokości 434 milionów zł. Tymczasem wedle waszych szacunków obie platformy kontrolują ponad połowę rynku reklamy online w Polsce, który jest wart 4,5 miliarda zł. Wygląda więc na to, że ich przychody powinny przekraczać 2 miliardy zł. Skąd te rozbieżności?

Jan Zygmuntowski*: Najważniejsze jest to, gdzie zarejestrowano spółkę. W tradycyjnych branżach, np. w gastronomii, firma ma lokal, w którym świadczy usługi, dlatego musi być zarejestrowana w danym kraju i tam prowadzić rachunkowość. Natomiast platformy cyfrowe mogą sprzedawać usługi globalnie, a być zarejestrowane w dowolnym miejscu na świecie. W Europie najczęściej jest to Irlandia.

Dlaczego?

Bo ma jedną z najniższych w Europie stawek opodatkowania. Oprócz tego stosowano tu inne sztuczki. Na przykład Google był zarejestrowany w Irlandii, ale twierdził, że jego centrum zarządzania i cała wartość intelektualna jest na Bermudach, więc ma prawo odprowadzać podatki bermudzkie, a te wynoszą 0 procent.

Ten mechanizm służył unikaniu opodatkowania, dlatego wiele krajów stwierdziło, że czas najwyższy stworzyć prawo, które nadąży za rzeczywistością. I tak wprowadza się np. koncepcję znaczącej obecności cyfrowej: firma nie musi być zarejestrowana w danym kraju, by można było stwierdzić, że faktycznie w nim działa. Wystarczy, że prowadzi w nim bardzo duże operacje.

Analizując problemy ze ściąganiem podatków od platform cyfrowych piszecie o rencie monopolistycznej. Na czym ona polega?

Zazwyczaj zysk to produktywna wartość dodatkowa, która pojawia się po odliczeniu wynagrodzenia za pracę i jest wynagrodzeniem kapitału. Natomiast renta jest nieproduktywna, bo nie wynika ze zużywania kapitału w produkcji, ale wyłącznie z posiadania zasobu, którego podaż jest zazwyczaj niska, więc inni próbują uzyskać do niego dostęp. A udostępnienie tego zasobu nie wymaga żadnej czynności ze strony właściciela.

Jan Zygmuntowski

Dlatego rentę najczęściej kojarzono z ziemią. Mam tytuł do ziemi, więc nie muszę inwestować ani pracować. Po prostu pobieram opłatę za to, że ktoś ma w ogóle prawo na nią wejść. Nawet w liberalnych wersjach ekonomii, np. u Adama Smitha, pojawia się ostra krytyka renty monopolistycznej. Kapitaliści mówili do posiadaczy ziemskich: „Nie robicie nic produktywnego, a my chcemy mieć środki, żeby inwestować. To my wytwarzamy nową wartość”.

Jak to wygląda w świecie nowych technologii?

W środowisku cyfrowym powstał mechanizm takiej nowej renty. Dużo mówi się dziś o kolonializmie cyfrowym, nowym grodzeniu czy neofeudalizmie – bo strukturę cyfrowej sieci tworzą połączone ze sobą węzły. I jeżeli ktoś ma platformę, przez którą przechodzi bardzo dużo takich połączeń, to jest to taka cyfrowa ziemia.

To właśnie osiągnęli najwięksi monopoliści. Nie tylko mają „fabryki”, w których bez przerwy produkujemy dla nich dane, a oni je zbierają i budują nowe produkty i usługi. Dysponują też wspólną wirtualną przestrzenią, przez którą wszyscy muszą przejść. Tutaj właśnie jest ta renta.

Czyli platformy z jednej strony wytwarzają wartości, a z drugiej je przejmują?

Niektórzy mówią wprost, że służą one wyłącznie przechwytywaniu wartości. Profesor Christian Fuchs uważa, że potrzebę komunikacji realizujemy dziś przez narzędzia, które obserwują proces komunikacji i mogą go kształtować. Kapitał dopasowuje to, jak się komunikujemy, do własnych potrzeb, żeby na tym zarobić. Tak dochodzi do ekstrakcji wartości.

Shoshana Zuboff z Harvard Business School twierdzi z kolei, że mamy dziś kapitalizm nadzoru. Wydaje mi się jednak, że jest to niepełne ujęcie. Bo w przypadku biznesu nadzór nie odbywa się po to, żeby kontrolować ludzi – tym częściej zajmują się rządy niż prywatne spółki. Dla prywatnych spółek nadzór jest neutralny, może się odbywać albo nie, bo celem ostatecznym jest właśnie ekstrakcja nowych danych i wytwarzanych przez nie wartości.

Często mówi się również o ekonomii uwagi, ale to także skrótowe twierdzenie, bo używając platform nie tyle poświęcamy uwagę, co wykonujemy pracę.

Polubienie czegoś w mediach społecznościowych to praca wykonywana na rzecz cyfrowych korporacji?

Tak. Pierwsi zrozumieli to Larry Page i Sergey Brin [twórcy Google – red.], gdy w 1998 roku zdefiniowali, jak ma działać algorytm page rank. Uznali, że pozycję strony internetowej powinno wyznaczać to, ile linków do niej prowadzi; innymi słowy – jak inni ludzie ją ocenili. Zrozumieli, że wartość bierze się z tego, że inni ludzie wykonali jakąś pracę umysłową.

Ich algorytm miał się przekopywać przez te wszystkie zależności, które ludzie stworzyli między stronami, i prezentować wyniki w skróconej formie wyszukiwarki. A na końcu zaczęli pobierać pieniądze za to, że dokonali tego przetworzenia. Google może być tak potężną firmą właśnie dlatego, że jest zbudowany przez wszystkich mieszkańców Ziemi.

Ale dziś praktycznie każda firma, która zbiera dane, korzysta z tego samego mechanizmu. Kiedy Facebook zbiera nasze reakcje, wie, co lubimy i co może nam zaoferować. Dzięki tej wiedzy bierze pieniądze od reklamodawców, wraca do nas i znowu nam wyświetla reklamy, na które reagujemy. Czyli właściwie całą pracę wykonujemy my. On tylko zbiera dane i je sprzedaje.

Daje nam w zamian jakąś wartość?

Są badania, w których za pomocą metodologii willingness to pay, czyli skłonności do płacenia, sprawdza się, jak dużo wart jest dla kogoś Google albo Facebook. Pyta się ludzi, ile trzeba im zapłacić, żeby przez miesiąc nie korzystali z Facebooka. Ludzie myślą: „Jeśli nie będę korzystał z Facebooka, to nie będę mógł się kontaktować z rodziną, ze znajomymi ani prowadzić mojego biznesu”. Uznają więc, że ta wartość to co najmniej parę tysięcy dolarów. I wychodzi na to, że Facebook jest świetny, bo daje ludziom więcej, niż oni wnoszą w swoich marnych danych.

Google może być tak potężną firmą właśnie dlatego, że jest zbudowany przez wszystkich mieszkańców Ziemi

Ale takie myślenie to ślepy zaułek, bo uwzględnia się w nim tylko status quo: „Masz zmonopolizowany rynek i zastanów się, co byś zrobił, gdybyś nie miał dostępu do jedynego narzędzia”. Brakuje alternatywy, np.: „Wyobraź sobie, że istnieje taka sama platforma, ale nie zbiera o tobie danych. Ile byś dał, żeby ją mieć?” Wtedy mogłoby się okazać, że wartość Facebooka jest zupełnie inna. Dlatego najpierw trzeba by doprowadzić do sytuacji, w której jest jakiś pluralizm opcji, konkurencja, byśmy mogli właściwie odpowiedzieć na pytanie, ile dostajemy, a ile dajemy.

Czy dane, które pozostawiamy w internecie, powinny należeć do nas, czy może powinny być własnością publiczną?

Znanym orędownikiem modelu prywatnego jest Jaron Lanier. W jego koncepcji chodzi o połączenie prywatności i własności danych: dane są moje i to ja udostępniam je różnym stronom, a one płacą różne mikrokwoty. Lanier dostrzega jednak to, że jednostkom trudno będzie mieć dobrą pozycję negocjacyjną. Dlatego proponuje, by właściciele danych zrzeszali się w związki, które będą wspólnie negocjowały.

To częściowa odpowiedź na problem, który zdiagnozował ekonomista Daron Acemoglu: im więcej mamy danych, tym więcej możemy powiedzieć o osobach, których danych nam brakuje, bo możliwości predykcyjne pozwalają wychwytywać wzory. Zespół Acemoglu pokazał, że osoby, które najniżej cenią prywatność, na początku najtaniej sprzedają swoje dane. Dzięki temu moc predykcyjna rośnie i w negocjacjach można wymusić na kolejnych grupach jeszcze niższe ceny, aż w końcu posiadanie własnych danych nie będzie się wiązać z niczym wartościowym.

Dlatego alternatywnym wyjściem jest wspólnotowe, demokratyczne posiadanie danych. UE będzie próbowała tworzyć data trusts, czyli wspólne przestrzenie danych. Tylko do tego trzeba stworzyć nowoczesne organizacje na wzór spółdzielni – lecz dużo większe, bo w ich skład wejdą nie tylko pojedynczy ludzie. Będą tu też firmy, miasta, agencje, jak NFZ, więc potrzebny jest demokratyczny i przejrzysty mechanizm zarządzania tymi danymi.

Wyceny firm technologicznych są bardzo wysokie, choć firmy te niekoniecznie przynoszą realne zyski. Jak to działa?

Fundusze inwestycyjne przeniosły uwagę z czystej produkcji na produkcję danych i wymianę informacji, bo dzięki nowym technologiom łatwiej kontrolować rzeczywistość. Jeżeli jestem właścicielem platformy ridesharingowej [usługi w rodzaju Ubera – red.], to nie muszę się martwić pojazdami czy kierowcami. Jestem tylko rentierem sieci, który siedzi na samej górze.

Na tym właśnie polega przejście od garażowego start-upu w Dolinie Krzemowej do modelu biznesowego, w którym chodzi o to, by jak najszybciej podbić nowe rynki i kontrolować przepływ danych przez cyfrową platformę. To jest ta renta sieci.

Co więcej, mając dane, można tworzyć produkty chronione prawem własności intelektualnej i nie trzeba się martwić konkurencją. Bo to my mamy wszystkie dane, dzięki którym wiadomo na przykład, jak zoptymalizować przepływ ludzi przez miasto.

To kapitał informacyjny.

Tak. Ci, którzy posiadają już kapitał finansowy, chcą mieć go jeszcze więcej i wyceniają pracę informacyjną najwyżej. Wiedzą bowiem, że jest ona sposobem zdobywania nowych metod kontrolowania społeczeństwa. I tu już mamy „Kapitalizm sieci”, o którym piszę w publikowanej właśnie książce pod tym tytułem.

Firmy potrzebują nieustannie wchodzić w nowe obszary. Na przykład teraz będą inwestować w technologie medyczne, ponieważ pozwalają one bezpośrednio kontrolować procesy życiowe człowieka i pozyskiwać więcej informacji wprost z jego mózgu – tyle że on musi być cały czas stymulowany, by wytwarzać jak najwięcej danych.

Firmy ubezpieczeniowe od dawna stosują technologię, by ustalić, czy komuś podnieść składkę, czy nie. Jedna z polskich firm miała taką kampanię: zrób sobie selfie, a my ci zaproponujemy produkt. Rozmawiałem z ludźmi ze spółki, która nad tym pracowała. Chodziło o znalezienie zależności między paleniem papierosów a mikrozmarszczkami wokół ust. Dzięki twojemu selfie ubezpieczyciel był w stanie przeanalizować, czy palisz papierosy, a więc czy jesteś w grupie ryzyka, co miało wpływ na wysokość składki.

Konglomeraty finansowo-technologiczne cały czas szukają więc kolejnych obszarów, w które mogą wejść, żeby zgarnąć z nich maksymalny zysk.

Ten problem dostrzegają dziś zarówno poszczególne państwa, jak organizacje międzynarodowe, jak UE czy OECD. Czym różnią się dotychczasowe propozycje podatku cyfrowego?

OECD długo zastanawiało się nad reformą systemu podatkowego. Wreszcie doszli do wniosku, że trzeba zaprojektować nowy system. Ale reforma CIT-u to ogólnoświatowa, ogromna reforma. W związku z tym Komisja Europejska stworzyła propozycję podatku Digital Services Tax: skoro nie jesteśmy w stanie tego rozwiązać globalnie, to nałóżmy zupełnie nowy podatek na cyfrowych monopolistów. Próg wynosi 750 milionów euro globalnych przychodów, więc to podatek tylko dla największych graczy.

Ten model został zaproponowany potencjalnie jako podatek ogólnounijny, ale może być też podatkiem na poziomie pojedynczego kraju. Niektóre już zaczęły to robić na własną rękę, np. Francja, Czechy czy Austria. Polską racją stanu jest, byśmy też zrobili swoje rozwiązanie, a nie tylko czekali, czy z porozumienia coś wyjdzie. Oczywiście, lepiej byłoby to zrobić na poziomie unijnym, ale być może gdy Unia zobaczy, że wdrożyło to 15 krajów, wprowadzi takie rozwiązanie na poziomie całej wspólnoty.

Niedawno ambasador USA w Polsce Georgette Mosbacher stwierdziła, że nie powinniśmy dyskryminować amerykańskich firm, a formułę podatku od usług cyfrowych najlepiej wypracować wspólnie z OECD. Polska zdobędzie się na samodzielność?

Od tamtego czasu Stany Zjednoczone zdążyły już wywrócić stolik rozmów OECD, więc rozwiązanie krajowe jest po prostu potrzebne.

Ale problem nie dotyczy tylko amerykańskich firm! Na rynku platform e-handlu największym graczem w Polsce nie jest wcale Amazon, tylko chiński AliExpress, który znacznie wyprzedza całą konkurencję – tyle że przez to, że tak cichutko działa i nie ma przedstawicieli w kraju, umyka to naszej uwadze. Jego obroty w Polsce sięgają 14 miliardów zł!

W tym kontekście podatek cyfrowy to drobny element większej całości. Mamy też kwestie VAT-u i ceł, bo towary z Chin są w większości wysyłane jako próbki, prezenty, listy od znajomych. Takich przesyłek jest kilkanaście milionów, ale poprawnie opodatkowanych VAT-em – jedna na sto kilkadziesiąt.

Możemy się też spodziewać, że nowe bardzo duże firmy będą powstawały w Indiach i w Europie. Ich też musimy pilnować. Chodzi o równe zasady dla wszystkich.

Różne państwa przyjmują odrębne rozwiązania podatku cyfrowego. Jakie byłoby najlepsze dla Polski?

Podatek przychodowy w wysokości 7 procent, taki jak w Czechach. Realne marże operacyjne firm technologicznych zaczynają się od 20 procent. Airbnb ma marżę 60 procent, a Facebook 40 procent. Przy 40-procentowej marży podatek przychodowy (czyli bez kosztów, z uwzględnieniem samych obrotów) w wysokości 7 procent to równowartość 19-procentowej stawki CIT.

Naszym zdaniem w Polsce najlepiej byłoby zmodyfikować pojęcie prawne zakładu zagranicznego o coś, co nazywamy znaczącą obecnością cyfrową. Ustalenie, czy przychód jest w Polsce, powinno się odbywać na podstawie tego, kto był użytkownikiem usługi czy produktu. Jeżeli francuska firma kupi od irlandzkiego Facebooka reklamy wyświetlane w Polsce, to podatek powinien zostać odprowadzony u nas. Facebook doskonale wie, komu wyświetla reklamy. Rozporządzeniem ministra można ustalić, że wszystkie platformy będą raportowały, ile wyświetleń było w naszym kraju i jakie przychody tu wygenerowały.

Jakich wpływów można się spodziewać z waszego rozwiązania?

Gdyby zostało wprowadzone teraz, to w przyszłym roku przyniosłoby miliard złotych przychodu, a za 7 lat – według bardzo ostrożnego scenariusza – już 2 miliardy zł. Co więcej, te kalkulacje są oparte na danych sprzed pandemii. Teraz gospodarka cyfrowa jeszcze bardziej przyspieszy, więc pewnie tych 2 miliardów można byłoby się spodziewać nawet szybciej niż w 2028 roku.

W kontekście ogromnych kwot, które dziś są wymieniane w tarczach antykryzysowych, może się wydawać, że to małe pieniądze. Ale wpływy z tego podatku będą rosły znacznie szybciej niż z wszystkich innych. Gospodarka cyfrowa w Polsce, jak wszędzie na świecie, rośnie dużo dynamiczniej niż wszystkie inne sektory gospodarki czy w ogóle PKB. W e-handlu to nawet 14 procent rocznego wzrostu.

Na co należałoby te pieniądze wydać?

Po pierwsze, na dalszy rozwój ogólnopolskiej sieci edukacyjnej, do tej pory finansowany głównie z unijnych funduszy strukturalnych. Te fundusze będą znacząco ograniczone w kolejnej perspektywie, a jak pokazała pandemia, dostęp dzieci do internetu nadal jest ograniczony.

Po drugie, należałoby zwiększyć nakłady na badania i rozwój. W Polsce są one dużo niższe niż w innych krajach unijnych. Nie ma więc się co dziwić, że w rankingach innowacyjności Polska jest na szarym końcu.

Jeżeli francuska firma kupi od irlandzkiego Facebooka reklamy wyświetlane w Polsce, to podatek powinien zostać odprowadzony u nas

Po trzecie, trzeba zwiększać fundusze na szkolenia i aktywizację zawodową, szczególnie w zakresie umiejętności cyfrowych. Dziś ten postulat jest jeszcze ważniejszy niż kilka miesięcy temu.

I na koniec – inwestycje w platformowe spółdzielnie czy kooperatywy. Chodzi o stworzenie bardziej zrównoważonego modelu biznesowego, który realnie przeciwstawiłby się globalnym cyfrowym gigantom i zamiast przekazywać pieniądze do Doliny Krzemowej, zostawił je w rękach pracowników czy lokalnych społeczności.

Jakie są szanse na wprowadzenie podatku cyfrowego?

Ta fala idzie w dobrym kierunku i trudno ją będzie powstrzymać. Coś podobnego wydarzyło po Edwardzie Snowdenie. Na początku o RODO mówiły pojedyncze organizacje, które miały przeciw sobie zintegrowane środowisko lobbystów biznesu. Ale Snowden wywrócił stolik i korporacje nie były już w stanie zatrzymać tej dyskusji, z której wynikało coraz więcej działań. Mam nadzieję, że teraz będzie podobnie.


*Jan J. Zygmuntowskiprezes zarządu think-tanku Instrat i wykładowca Akademii im. L. Koźmińskiego. Ekonomista zainteresowany problematyką rozwojową, systemami gospodarczymi, ekonomią innowacji i gospodarką cyfrową. Doświadczenie zdobywał m.in. w Polskim Funduszu Rozwoju. Doradza i wspiera w rozwoju projekty technologiczne z pozytywnym wpływem społecznym. Absolwent Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie, stypendysta G20 Global Solutions oraz programu FLC British Council i Møller Institute. Autor „Kapitalizmu sieci”.

Skip to content